Jeszcze widelec - często w tych Wagantach, Pasatach, Orkanach, Meteorach po prostu gięły się i pękały...
Poza tym ramy w tych sprzętach często pękały (na mufach, bo rury to stal kowadło - ścianka co najmniej 2 mm), a to przecież baza całego roweru.
Widelce faktycznie były słabe. Ich newralgicznym punktem była korona wykonana z wytłoczki z grubej blachy, zamaskowana od zewnątrz osłonką z plastiku (biała) albo srebrną (chyba blaszana). Warto zdemontować widelec i zajrzeć pod tą osłonę. U mnie w Pasacie zaczęło kiedyś coś skrzypieć w widelcu i właśnie tam było pęknięcie. Na szczęście w porę wymieniłem. Kolega miał podobnie w swoim Pasacie 2.
Możecie nie wierzyć, ale ja mimo wszystko swoim Pasatem przejechałem łącznie około 30 000 km, a był kupiony jako używany. Gdy już go dopracowałem, to wcale nie musiałem specjalnie o niego dbać. Raz na dwa, trzy sezony zaglądałem do piast, suportu (o dziwo z korbami na kliny nie miałem problemów, a miski wciskane dało się wymienić i kosztowały grosze), kilka razy wymieniałem wolnobieg (nie zmieniałem łańcuchów, więc wytrzymywał 4000-5000 km) i dwa razy korby (zużycie zębatek). W trasę (nawet taką 150 km) nie brałem nawet zapasowej dętki, co teraz wydaje mi się nie do pomyślenia. Gumę złapałem w sumie dwa razy, blisko domu, w tym raz przeciąłem na zbitej butelce.
Udało mi się nawet kupić aluminiowe manetki na ramę Shimano, z których byłem bardzo dumny.
Ale jak padał deszcz, to rower nie miał hamulców (prawie), przynajmniej przez pierwsze parę sekund. Bezwładność kół też była olbrzymia (stalowa obręcz ważyła około 850 g, opona 550 g), co miało też swoje plusy, bo rower prowadził się jak krążownik. Rozstaw kół też raczej trekkingowy. Wąziutka kierownica (38 cm c-c) zamocowana prawie w osi obrotu widelca, łagodne katy - dziwny to był rower, ale dało się jeździć.
I pomyśleć, że teraz, dwadzieścia lat później, mając rower dwukrotnie lżejszy od tego Pasata, czasem jeżdżę nawet wolniej, niż tamtym.