1. Pojechałem Giga, mimo, że wcześniej zapisałem się na 100 km. To chyba z przekory, bo rodzina gorąco mnie do 160 km zniechęcała;
2. Wiedziałem, że będzie trudno, bo 3500 metrów podjazdu, to dwa razy więcej, niż do tej pory przejechałem jednorazowo na treningu; zdecydowałem się, bo chciałem sprawdzić czy 52 letni facet, który w 2010 roku, po 32 latach wsiadł ponownie na "szosę" jest w stanie pokonać Giga na pożyczonym od syna, za dużym Scocie, ( stara rama pękła w rowie w Ustroniu) i po przejechaniu od wypadku zaledwie 200 km:
3. Jak na Rondzie strzałki kazały mi jechać w stronę ubiegłorocznej mety pomyślałem, że dostałem udaru słonecznego i pomieszało mi się w głowie, a co myślałem o Wieśku, to nie nadaje się do publikacji

.
4. Jestem dobrym piechurem, ale pokonując Koczy "z buta" musiałem się ostro pilnować, żeby nie paść.
5. Na metę dojechałem ostatni w kategorii i chyba 3 lub 4 od końca w gronie gigowców. Uważam to, mimo pewnego uczucia zawodu, za sukces.
Konkludując: Pętla była piekielnie trudna, ilość skurczy, zasłabnięć etc., na pewno rekordowa. Ale trasa i suma przewyższeń była znana wcześniej. Nie było przymusu startu...
W związku z tym głosuję kolejny raz za wotum zaufania dla Wieśka i wszystkich, którzy tak wspaniale obsługiwali nas na starcie, mecie i w bufetach. . Dziękuję Wam.
Mnie się podobało. A żona jak mnie zobaczyła na mecie, stwierdziła, że nigdy nie byłem taki zmęczony... I tak trzymać.
Jeszcze podziękowania dla wszystkich, z którymi jechałem, dla kolegi z Koszalina, którego trochę namówiłem na kontynuowanie Giga, dla grupki megowców, którzy dogonili mnie po zjeździe z 2 bufetu, jechałem za nimi aż do podjazdu na Kotelnicę, dla Bradiego z Szosowego Krakowa, którego wreszcie miałem osobiście poznać. Rajczę jadę też na Giga...