Już w domu! :mrgreen:
No to teraz ja coś powiem o swoich wrażeniach, nie będę bezpośrednio odnosić się do czyiś wypowiedzi tylko powiem ogólnie.
Zacznę od początku czyli od startu i organizacji. Sam start był raczej OK, mało tojtojów było i kolejka była ostra

Organizacja na starcie, więc bez zastrzeżeń za wyjątkiem małej ilości kibelków.
Jeśli idzie o mnie i o mój wynik. Owszem liczyłem, że będzie o wiele lepiej, lecz wtedy nie miałem świadomości w co ja się pakuję. Z resztą po rozmawach z wieloma osobami doszlismy do podobnych wniosków. Mimo wszystko nie jechałem po wynik, dlatego jest taki wynik, a nie inny. No ale od początku: Start łagodny, bez szaleństw, ba dojazd do Gronkowa z silnym wiatrem w mordę, więc nawet specjalnie nie myślałem o tym by szaleć. Do tego doszły problemy z płucami! Nie jechałem ostro, mimo to dostałem szybko zadyszki. Być może brak przyzwyczajenia do górskiego rzadkiego powietrza był tego przyczyną. Z racji owej zadyszki jakoś specjalnie nie mogłem przyśpieszać i jechać ostro, bo co pociągłem mocno, to musiałem za chwile zwalniać i łapać tlen, więc jazda była szarpana. Pierwszy podjazd okazał się już za wysoki na moje 34-23 i zbyt mocny na mnie. Przez pierwsze 12km czyli do konca pierwszego podjazdu niemiłośiernie prażyło słońce, w połowie podjazdu czułem już przegrzanie mózgu i tylko czekałem kiedy padnę. Po pewnym momencie zszedłem z roweru i zaczałem go prowadzić choć nie chciałem tego robić. Niestety musiałem, bo nawet przepychanie za wiele nie dawało. Pierwszy bardzo krótki zjazd okazał się pechowy dla niektórych, bo widziałem na poboczu chyba 4 rowery bez kół. Ale bez kitu, ja jako świeżak jechałem bardzo ostrożnie i wiele nie brakowało o poszedłbym w ich ślady, bo zakręt jaki tam był mógł po prostu zaskoczyć każdego. Jakoś doczołgałem się do pierwszego bufetu. Pierwsze co zrobiłem to kąpiel mózgu, bo jeszcze chwila i kaplica. W bufecie nic nie jadłem tylko kąpiel i woda do bidonu i w drogę na zjazd. Na zjeździe poznałem przesympatyczną Agnieszkę, z którą zjechałem. Na samym początku z blatu jeszcze mi spadł łańcuch, a zorientowałem się dopiero po jakimś czasie, ale na szczęście udało się go założyć przerzutką i mogłem spokojnie dalej zjeżdżać. Droga szerokości 1,5m, więc KATASTROFA! jak pisałem o trasie, ktoś kto to projektował po prostu przesadził, bo zjazd był zabójczy, droga wąska, a niektórzy ludzie bez wyobraźni, bo Ci co szybciej zjeżdżali mijali tych wolniejszych w tym mnie, w ogóle bez ostrzeżenia w dodatku łokieć w łokieć. jeden niewinny ruch i dwóch gości w polu. Zjazdy był tak strome, że rower sam się bujał do takiej szybkości nad którą nie dało się spokojnie zapanować. Tam gdzie był pierwszy ten pierwszy i jeszcze pare innych zakrętów, to miejsca w których miałem naprawdę ciepło. Bo mimo usilnego hamowania czułem jak rower nadal przyśpiesza. Kto nie wcześniej nie miał stczności z takimi zjazdami po prostu mógł się ZABIĆ - czyli ja. Zjazd jakoś poleciał, maksa miałem 62km/h więcej zabardzo nie było jak, bo się bałem i na zakrętach wytracałem prędkość. Pod Gliczarów jechałem w towarzystwie owej Agnieszki. I o ile do ściany jechało się przyjemnie, bo nie myślało się o podjazdach, które same w sobie nie były specjalnie ostre. Gorzej było pod sam Gilczarów Górny. Bez kitu, tam sie nie dało iść! a co dopiero jechać. Ten podjazd był po prostu bez sensu. Nie wiem co Lang czy kto inny chciał pokazać, ale taki podjazd niepotrzebnie wymęczył ludzi i zepsuł troche humory pewnie wiekszości ludzi, bo ja już słyszałem kur****nie na pierwszym podjeździe. Tego wyścigu nie dało się lajtowo przejechać, niby miaął być zabawa, ale to nie mogła być zabawa, bo to była po prostu MĘKA. Za Gliczarowem kolejne zjazdy i kolejne drogi bez widocznego końca. Jedziesz, jedzieśz i nagle dół. W pewnych miejscach trzeba było wysoko stawać na pedały i patrzeć co jest na dole. Owszem nie umiem zjeżdżać, nie znałem trasy, więc nie mogłem inaczej postępować. Ostatni podjazd pod Bukowinę, w sumie jakoś szedł do momentu ścianki. Jechałem już sam, koleżanka na MTB została za mną pod Gliczarowem. Podjeżdżało się nawet nieźle, gdy gadałem z jakimś gościem, wjechałem na pobocze i prawie sie wy****łem, ale jakoś udało się zahamować, wypiąć z loków i nie złapać gumy - było gorąco. Po wyjeździe na główną drogę już nawet poczułem ulgę. Lecz nie wiedziałem co mnie czeka - owa ściana. Zmuszony byłem kilka razy zatrzymywać się, bo już nie dawałem rady, a i tak wynik był nieistotny. Jakby tego było mało dokładnie 1km przed metą chwyciły mnie kurcze w dwóch łydkach. By na mete wjechać wymasowałem się przez kilka minut i jakoś dojechałem do mety. Najważniejsze, że dojechałem cały i żywy, bez przygód, bez gumy (miałem zapas i osprzęt do wymiany:P)
TRASA: Moim zdaniem ten co ją układał przegiął pałe. Zabrzmi mało skromnie, ale jeśli ja nie dałem rady to znaczy, że mam rację

Nie mówie, że jej nie powinno być, po prostu brakowało czegoś pośredniego między trasą fitnes, a ową sport. Ona nie mogła być dla amatorów, bo te podjazdy były za strome, a zjazdy zbyt zabójcze. Nie wiem jak tam ludzie zjeżdżali, którzy mieli troche mało skuteczne hamulce, bo moje były oba dobre i miałem problemy by bezpiecznie wyhamowywać. Co ciekawe czy MTB czy SZOSA chyba nie było wielkiej różnicy. Może Ci co umieli zjeżdżać to wykorzystali jej zalety, ale na podjazdach wszyscy byli równi. Zauważyłem taką tendencję, że na zjazdach łapałem MTB, a na podjazdach oni łapali mnie. Ogólnie jazda była chyba chaotyczna. Szkoda tylko, że nie było trasy o podobnym dystansie tylko z bardziej regularnymi podjazdami, wtedy zabawa na pewno byłaby przednia.
Wynik znacie, moje wrażenia już też. Czy mogło być lepiej?
NIE! Dlaczego? bo jazda po górach to inna bajka. Gdybym miał jakie kolwiek doświadczenie w jeździe po górach, gdybym był przygotowany na rzadkie powietrze, gdybym był w sezonie i miał już w nogach z 2000-3000km, gdybym znał trasę i miał kasetę 25 lub 27 być może byłaby szansa na pierwszą 150-tkę czyli medal. Bez tego nie ma szans by na co kolwiek liczyć. Żadne przygotowanie, motywacja itd nie pomoże. Dla mnie każdy kto dojechałem do mety był wygranym, bo jeśli takie coś jest organizowane dla amatorów, to znaczy, że każdy miał w nogach nie 45km, tylko co najmniej 120km. Łydki po kurczach bolą mnie do teraz, ogólnie jestem zadowolony, aczkolwiek na trasie momentami trafiała mnie nerwica, bo zamiast zabawy czułem po prostu mękę. A na zjazdach po prostu miałem stresa, bo mimo hamowania rower jechał dalej, nadgarstki bolały, szyja bolała, przeciążenia naprawdę spore. Dla mnie jako nowicjusza to szalone przeżycia, o które mi chodziło, żeby poczuć to na własnej skórze i mieć pojęcie co to znaczy być kolarzem!