Dobre pytanie, choć odpowiedź ciężko znaleźć na nie
W skrócie: odpowiednio zbilansowana dieta. Oczywiście samemu można być dietetykiem/trenerem/itd. ale nie każdy posiada wystarczająco dużo wiedzy, chęci, woli... itd. Dobry dietetyk powinien wiedzieć jakie są potrzeby energetyczne pacjenta, jego aktualne zapotrzebowanie na białko/węglowodany/tłuszcze/minerały/witaminy/itd. Problemem jest jeszcze monitorowanie zaleceń prowadzącego dietę przez samego pacjenta, bo akurat tu jest największy problem. Przyzwyczajenie delikwenta do wagi (kuchennej), ilości posiłków, kaloryczności, a z drugiej strony odpowiednia ilość i jakość ruchu.
Większość osób z mojego otoczenia z nadwagą je po prostu za dużo zbyt kalorycznych posiłków. Albo nawet jeśli chodzi o ilość kalorii przyjmują w normie, tylko... na jeden posiłek, góra dwa w ciągu dnia, co oczywiście skutkuje przyrostem tkanki tłuszczowej. Ile razy słyszałem tłumaczenie, że on/ona jada mało. No i największy grzech - brak ruchu. Bo ruch boli. Ma nadwagę i cierpią nogi (np. stawy), to ogranicza ruch do minimum, żeby nie narażać się na niepotrzebny wg niego/jej wysiłek i uniknąć przykrej obolałości. Oczywiście powoduje to tylko osłabienie, zamiast wzmocnienie, równia pochyła...
Ile to ja razy słyszałem od osób parę lat starszych ode mnie, że jak będę w ich wieku, to będę też miał takie problemy jak oni. I co? Wiek, kiedy tak mówili już mam (dobijam do pięćdziesiątki), a jestem sprawniejszy, niż gdy to z ich ust słyszałem. Czy to do nich dotarło? Nie, teraz wymyślają sobie inne wymówki. No cóż, na siłę nie mam zamiaru nikogo zmuszać do zmiany poglądów, żywienia, ruchu. Każdy sam sobie szykuje własną przyszłość. Z jednym się muszę zgodzić - z czasem będzie coraz gorzej, zwłaszcza gorzej nadrobić zaległości. Tyle tylko, że te "gorzej" wynika z zaniedbań z przeszłości i nigdy nie oznacza, że np. 70 letni człowiek musi być niedołężny. Bo nie musi. Mój dziadek umarł mając parę lat po dziewiędziesiątce i pomimo, że na starość stał się strasznie marudny, to jednak do końca był aktywny: z rana zwierzęta oporządził, pojechał rowerem (ukrainą) do kościoła, popracował w gospodarstwie, obiad w południe, krótka drzemka, do roboty (zawsze coś trzeba było robić...) i tak do wieczora. Do emerytury pracował jako leśniczy, samochodem nie jeździł: rower i nogi, po przejściu na emeryturę w bujanym fotelu też nie osiadł.
A jak teraz wygląda przeciętny dzień przeciętnego pracownika umysłowego? Z rana śniadanie (albo i nie, bo nie ma czasu), samochodem do pracy (nawet jeśli jest to tylko kilkaset m, czy nawet kilometr/dwa), siedzenie przy biurku przez 8h, powrót do domu też samochodem, bo jak inaczej, obiad obfity, bo przecież od wczoraj nic się nie jadło, odpoczynek przed TV, a jak któryś "lubi sport" to włącza kanał sportowy i przy piwku ogląda mecz, jedyny ruch to chyba tylko do kibelka zrobić siku. Bazowy metabolizm u takiej osoby to maks 1500 kcal, praktycznie jak z setkę więcej na codzienny ruch (a nawet i to nie), to góra, a w 1 - 2 posiłkach (plus przekąski, zwłaszcza u kobiet) przyjmuje na ogół 1,5 - 2x tyle.
W przypadku osób aktywnych jest nieco inne niebezpieczeństwo, przechodziłem przez to osobiście. Spaliłem na treningu sporo, to mam prawo sporo zjeść. I to sporo okazuje się sporo za dużo. Nawet jeśli bilans kaloryczny jakoś się równoważy, to jednorazowa dawka jest zbyt duża. Z wiadomym efektem.
Swoją drogą patrząc na przeciętne porcje serwowanych posiłków dochodzę do wniosku, że powinny być podawane z drugim (a nawet i jeszcze jednym) kompletem sztućców (i kimś do towarzystwa w jedzeniu), albo od razu z pojemnikiem do zapakowania połowy "na wynos"...